Czemu przeszkadza nam czarna Ariel?
Kiedy wrzuciłem mema dotyczącego powszechnego oburzenia na czarną Arielkę, napisała do mnie osoba oburzona tym, że „próbuję się wybić na Małej Syrence”.
Chodziło oczywiście o to, że nie przeszkadza mi czarna syrenka. Że nie jestem w stanie zrozumieć jak wielkim problemem jest kolor jej skóry, bo „nie jestem z pokolenia, dla którego ta bajka jest kultowa”.
I oczywiście moglibyśmy skwitować tę wypowiedź jako typowe dziaderskie pitu-pitu, ale byłoby to mniej więcej tak konstruktywne, jak samo dziaderskie pitu-pitu. Mógłbym również powiedzieć, że owszem, jestem z tego pokolenia i była to bajka za moich dziecięcych czasów kultowa, ale… co to wnosi do dyskusji? Zdecydowanie lepiej zastanowić się nad tym, czy naprawdę mamy się czym oburzać.
Za każdym razem, gdy powstaje nowe przetworzenie dzieła kultury, ktoś, dla którego poprzednia wersja była kultową, czuje się oburzony.
Dlatego podejmowanie tych wyzwań nie należy do najłatwiejszych. Pamiętamy chociażby, jak na Annę Bańkowską posypały się gromy za nowe tłumaczenie kultowej książki Lucy Maud Montgomery. To samo dzieje się dziś, gdy kolor skóry wymyślonej postaci przyprawia niektórych o napadowy ból części ciała odpowiadającej za wydalanie.
Rozumiesz to?
W bajce, w której kobieta z rybim ogonem i kumpluje się z gadającym (pod wodą!) rybą i krabem (który w dodatku ma na imię Seba), popyla przez oceaniczne głębiny do morskiej wiedźmy (która po części jest ośmiornicą), by przejść magiczną operację plastyczną polegającą na redukcji płetwy.
I tym, czego ludzie nie potrafią ogarnąć sercem i umysłem, jest kolor skóry bohaterki.
Aha, ok.
I okazuje się, że problemem nie jest głęboko zakorzeniony, nieuświadomiony rasizm, lecz to, że ktoś niszczy ORYGINALNĄ historię syrenki?
No dobrze, do przejdźmy może do tego, jak wyglądała prawdziwie oryginalna historia tejże wymyślonej syrenki. Otóż syrenka nie miała włosów rudych, lecz złote, stanika nie nosiła, bo i po co? Nie wiemy, jak się nazywała, ale wiemy, że nóg od czarownicy nie dostała za głos, lecz za wycięty język. Książę zostawił ją na lodzie, siostry przekonywały, by go za to zabiła (i odzyskała ogon), czego ona zrobić nie potrafiła, więc zamieniła się w falę. Książe przeżył, by spółkować z inną.
Ot, charakterystyczny dla baśni brak happy endu.
I gdy bajka Disneya o rudej Arielce w staniku z muszelek ujrzała światło dzienne, z pewnością znalazły się głosy oburzonych tym, że zniszczono „kultową” opowieść.
„Zniszczono”, by utkać inną, na której „zniszczenie” dziś mogą pomstować kolejni oburzeni, którzy pomstować by nie mogli, gdyby ktoś kiedyś nie „zniszczył” poprzedniej.
W sztuce naprawdę wszystko już było. Można to przetwarzać, opowiadać na nowe sposoby, ale jednak wszystko już było. Niemożliwym jest, abyśmy znali wszystkie dzieła kultury, lecz ta nieznajomość nie stanowi żadnego problemu.
Problemem za to może być zakładanie, że cały świat narodził się wraz z nami, że przed nami nie było nic. Że to, co poznaliśmy, jest ostatecznym punktem odniesienia. Że to NAS trzeba pytać o zdanie, czy można na nowo wystawić „Dziady”, zrobić reboot Batmana lub czy Ariel może być czarna.
Ale też umówmy się: to problem i źródło frustracji głownie dla nas samych.
Świat i tak pójdzie dalej. Zawsze szedł.
Maciej Makselon