W czy na Ukrainie. Narodowy test na empatię.
Przecież z językowego punktu widzenia wszystko zostało już w tej materii powiedziane. Przyimka „na” używamy w stosunku do wysp (na Bermudach) tudzież obszarów przynależących do większej całości (na Śląsku). „W” czy „do” używamy z kolei w stosunku do niepodległych krajów. Do Niemiec, w Polsce.
Z „na Węgry” i „na Słowację” sprawa jest i nie jest taka sama jak z „na Ukrainę”. JEST, ponieważ to również były terytoria stanowiące część innego państwa (Austro-Węgier, Czechosłowacji) i NIE JEST, ponieważ Słowacy i Węgrzy nie postulowali publicznie, by używać wobec nich określonego przyimka (choć w latach 90. przez moment trwała u nas dyskusja o tym, czy nie powinniśmy dostosować praktyki językowej do zmienionej rzeczywistości), a Ukraińcy – tak.
Ogólnie: tak, to takie proste.
Ale wystarczy wejść na LinkedIn lub Fb, by natknąć się na setki komentarzy o tym, że cała sprawa z „do” zamiast „na” to wydziwianie, szukanie problemów na siłę, bzdury, (wszechobecna) poprawność polityczna i w ogóle to „ZARAZ NICZEGO NIE BĘDZIE MOŻNA POWIEDZIEĆ”.
A mnie zaczyna dymić czacha.
Bo to nawet nie jest problem niezrozumienia powyższych kwestii.
Przecież to prosty test na empatię. Test, który część społeczeństwa oblewa.
Tu posłużę się analogią: wyobraźmy sobie, że jesteśmy w towarzystwie i zwracamy się do kogoś per „Tomaszku” (bo tak się przyzwyczailiśmy). Ów Tomaszek zwraca się do nas z kulturalną prośbą, byśmy tak do niego nie mówili, gdyż nie lubi tej formy i odbiera ją jako upupiającą. W ogóle kojarzy mu się ona jak najgorzej, bo gdzieś tam w czasach licealnych klasowy Seba, który się nad Tomaszkiem znęcał, zwracał się do niego właśnie tak.
Jak zachowujemy się w tej sytuacji? Obruszamy się i mówimy, że ktoś chce przeprowadzić zamach na naszą wolność, że ludzie wymyślają sobie idiotyczne problemy i zaraz niczego nie będzie można powiedzieć? Czy może po prostu empatycznie przychylamy się do prośby i podejmujemy ten niewiarygodny wysiłek, jakiego pominięcie dwóch głosek niewątpliwie wymaga?
To dość proste, prawda?
Tylko to nawet nie jest ta sytuacja.
Ukraińcy proszą (nie od dziś, od początku lat dziewięćdziesiątych), by mówić „w Ukrainie” („в Украине”). Podkreślę: nie proszą o używanie formy niepoprawnej tudzież obcej naszej tradycji językowej (Słowacki pisał, że „cztery słońca świeciły w Ukrainie”). I ta prośba, w co dziś trudno uwierzyć, była uwzględniana nawet w komunikacji dyplomatycznej z Rosją. Zmieniło się to niespełna dwadzieścia lat później, gdy imperialistyczna narracja Kremla zaczęła ponownie używać zwrotu „на Украине”, by nawet na poziomie gramatycznym podkreślać jej zależność od Rosji. Mowa o tej samej narracji, która dziś przekonuje, że Ukraina nie jest i nigdy nie była prawdziwym państwem, a Ukraińcy nie są prawdziwym narodem.
Ów Seba, który właśnie ponownie znęca się nad Tomaszem, wie, że język kształtuje rzeczywistość. Że myślimy przy pomocy słów i to, jakich słów używamy, ma wpływ na nasze postrzeganie.
Ukraińcy postulują, byśmy używali formy, która podkreśla ich niezależność i niepodległość. Rosja, która Ukrainę właśnie najechała, łamiąc przy tym gwarancje bezpieczeństwa, które sama złożyła jej w 1994 roku, stosuje w swojej narracji formę „na”. Ponownie: w tej samej narracji, w której ta wojna nie jest wojną, a specjalną operacją wojskową, a na czele Ukrainy stoją narkomani i neonaziści.
Zatem tak, dziś to, czy mówimy „na” czy „w” Ukrainie, jest wyborem politycznym. To deklaracja tego, czy uznajemy Tomasza za samostanowiącą o sobie osobę, czy podążamy za narracją patusiarskiego Seby. To kwestia tego, czy stajemy po stronie napadniętego czy legitymizujemy narrację napadającego.
Odrobina empatii. Naprawdę tyle wystarczy, by dwie głoski zamienić na jedną.
Maciej Makselon