Ale tego nie ma w słowniku
„Ale tego nie ma w słowniku”,
W odpowiedzi na tekst o ortoterroryzmie pojawiło się oczywiście mnóstwo komentarzy o tym, że każdy błąd trzeba piętnować, że nie wolno godzić się na bylejakość, że hurr durr, POLSZCZYZNE MI BIJO, i w ogóle jak można nie wytknąć komuś publicznie błędu, kiedy ten ktoś go zrobił, no widzę, że zrobił, i aż mnie nosi. Przecież sam się o to prosi. A niewykorzystane sytuacje się mszczą. To jakby minąć dziecko z lizakiem i nie zaje*ać mu tego lizaka.
W związku z tym, że nie mam zapędów sadystycznych, przemilczę to, że praktycznie każdy z oburzonych komentarzy, które nawoływały do poprawiactwa i ortoterroru, zawierały błędy (Łk 6,41 – polecam serdecznie). Zostawię tego lizaka. I tak nie lubię słodkiego.
Lubię za to kwaśne. Jabłka, drinki, gumy shock i komentarze w internecie. Wszystko, co wykręca twarz.
Jak na przykład komentarz o tym, że „kiedy »włanczać« stanie się powszechne, to nie będziemy mogli liczyć na racjonalną politykę, skuteczne zarządzenia państwem i rozwinięte społeczeństwo”. 1
Wiadomo. A nieistnienie Polski w latach 1795-1918 było wynikiem tego, że nasi narodowi wieszcze pisali „wziąść”. 2
Wyrażone dalej stanowisko obrońcy polszczyzny było klarowne: sięganie po słowa, których nie ma w słowniku, jest nie tylko popełnianiem błędów, ale też czynnym niszczeniem języka polskiego. I na to jego zgody nie ma.
No i nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie sprawa jest bardzo prosta. Święty Pan od apokalipsy włanczania po prostu postuluje to, by z zimną krwią zamordować polszczyznę.
Dlaczego?
No, i to jest odpowiedni moment, by porozmawiać o tym, jak słowa trafiają do słownika.
Może Was to zaskoczyć, ale nie jest tak, że w siedzibie PWN-u, w zamkniętym pokoju siedzi sobie ośmiu kminiących chłopa, którzy mamroczą pod nosem.
I że w którymś momencie jeden zaczyna mamrotać głośniej, a w końcu wykrzykuje:
– bybyby… bydbydy… by… by… bydło! „Bydło”! To będzie ładne słowo, „bydło”. Niech ono oznacza na przykład… tę wystającą część twarzy.
Na co drugi mówi:
– Nie, niech ono znaczy ten dzień na początku tygodnia. – Na co wstaje trzeci i mówi, że chyba ich poje*ało, bo „bydło” koniecznie musi znaczyć wyborców jakiejś partii, najlepiej nierządzącej, i to w ogóle nie podlega dyskusji, niech go przestaną wku*wiać, bo im zaraz derywaty połamie.
No nie, to tak nie wygląda. Wygląda tak, że ktoś w którymś momencie zaczął w ten sposób coś określać, to z kolei przyjęło się w jakiejś grupie, potem „rozlało” na grupę większą i było przez tę grupę społeczną używane tak długo, że utrwaliło się w języku. I przez to ukonstytuowało się, że bydło oznaczało…?
Tak, dokładnie, znaczyło DOBYTEK.
A potem musiały minąć całe lata, by pole semantyczne „bydła” stopniowo zmieniało się wskutek tego, jak używali i używały go użytkownicy i użytkowniczki języka. I kiedy frekwencja nowego użycia była odpowiednio wysoka, „bydło” zyskało nowe znaczenie. A potem wreszcie to drugie znaczenie stało się pierwszym, a po kolejnych latach o byłym pierwszym pamiętali już tylko polonistki i inni dewianci.
A doszło do tego wszystkiego nie dlatego, że taki proces zaprojektował sobie człowiek, który układa słowniki, lecz dlatego, że tak naturalnie rozwinął się język. Słowniki są bowiem z natury deskryptywne. Znaczy to mniej więcej tyle, że ich rolą jest katalogowanie i opisywanie używanego języka, nie zaś jego tworzenie. Takową władzę posiadają ludzie. I pod wpływem tego, jak ludzie korzystają z języka, ten język cały czas się zmienia.
I oczywiście możemy sobie utyskiwać na to, że szampon nie może być „dedykowany” klientowi, bo – do diaska – nie ma żadnej dedykacji. Ale skoro ludzie używają słowa „dedykowany” w nowym znaczeniu, to znaczy, że istnieje jakaś potrzeba społeczna, która to uzasadnia. To, że ja tej potrzeby nie odczuwam, że jej nie rozumiem czy że mnie ona nawet irytuje, jest właściwie tylko i wyłącznie moim problemem.
Zmiana znaczenia słów „dedykowany”, „bynajmniej” i „spolegliwy” nie jest bowiem żadną erozją języka, lecz jego naturalną ewolucją. Słowa po prostu czasem zmieniają znaczenie. Dlatego dziś „bydło” nie znaczy dobytku, a „kobieta” nie znaczy osoby, która czyści chlew 3.
Język ewoluuje i ta ewolucja nie równa się degradacji, choć oczywiście od zawsze dają się słyszeć pełne oburzenia głosy purystów, którzy chcieliby, by język stał w miejscu. Stał w miejscu, czyli nie żył. Naturalna ewolucja, o której mówię, nie dotyczy oczywiście jedynie zmiany znaczenia słów. Dotyczy również między innymi ich zapisu.
Moi drodzy, moje drogie, ja wiem, że zabrzmi to szokująco, ale wejście do słownika formy „włanczać” (która systemowo jest jak najbardziej uzasadniona) nie sprawi, że polszczyzna czy Polska umrą.
Tak samo jak nie umarły, gdy kiedyś wzorcowe „nadwerężać” zaczęło być wypierane przez uznawane najpierw za błędne, a potem za potoczne „nadwyrężać”.
I zmiana ta w żadnym nie stopniu nie nadwerężyła języka. Nie świadczyła o jego degradacji i nie była zwiastunem jego rychłego upadku.
No właśnie, bo też ile znacie języków, które wyginęły, ponieważ ich użytkownicy i użytkowniczki popełniali błędy?
…
…
No, ja też żadnego.
Język pozostaje żywy tak długo, jak żyją ludzie, którzy go używają. Ci zaś – by język odpowiadał ich potrzebom komunikacyjnym oraz by mógł w sposób adekwatny opisywać zmieniającą się teraźniejszość – dokonują w nim mniej lub bardziej świadomych zmian.
I to, że język jest aktualny, jest na tyle plastyczny, by dostosowywać się do bieżącej rzeczywistości, a także potrzeb jego użytkowników i użytkowniczek, stanowi gwarancję jego istnienia.
I właściwie nie ma żadnych sensownych powodów, dla których tę formę uznajemy za niepoprawną. Zdecydowanie sensowniej byłoby uznawać ją po prostu za formę wariantywną.
A wyborny żart o korelacji nieistnienia Polski i frekwencji „wziąć” w twórczości wieszczów narodowych zawdzięczam twórcom portalu @o.języku.
1 Nie, to nie jest fake. To autentyczny komentarz z LinkedIna
2 To też nie jest fake. Mickiewicz, Słowacki i Norwid pisali „wziąść”.
3 Chlew – w staropolskim „kob”. Kobieta znaczyła dosłownie tę, która zajmuje się czyszczeniem chlewu.
Maciej Makselon