Alea iacta est. O językowej wolności wyboru.
Dyskusje dotyczące feminatywów nie należą do najłatwiejszych. Nie chodzi tylko o upolitycznienie tej kwestii, czy o to, że toczy się ona na poziomie emocji, a nie merytorycznych argumentów. Chodzi również o punkty odniesienia.
Osoby aktywnie zwalczające feminatywy regularnie odsyłają do stanowiska Rady Języka Polskiego z 2012 roku, które było – mówiąc delikatnie – sceptyczne wobec żeńskich form rodzajowych. Stanowiska, które niezbyt chętnie podnosiło temat tradycji form rodzajowych w polszczyźnie, tego, czy formy rodzajowe są naturalne dla naszej gramatyki, oraz tego, w jaki sposób feminatywy zniknęły z polszczyzny, o konsekwencjach gramatycznych tego nienaturalnego ruchu nawet nie wspominając.
Symptomatyczny był wydźwięk ostatniego akapitu tegoż stanowiska: „Językowi nie da się jednak niczego narzucić, przyjęcie żadnej regulacji prawnej w tym zakresie nie spowoduje, że Polki i Polacy zaczną masowo używać form inżyniera bądź inżynierka, docentka bądź docenta, ministra bądź ministerka, maszynistka pociągu, sekretarza stanu czy jakichkolwiek innych tego rodzaju”.
Czujecie „wajb”, prawda? Oczywiście ten ostatni akapit wspaniale rezonował z narracją, wedle której feminatywy ktoś próbuje społeczeństwu narzucić. Narracją bardzo wygodną, ale słabą w bezpośrednim starciu z rzeczywistością.
Jeżeli bowiem chcemy porozmawiać o narzucaniu, wystarczy wejść w dyskusję pod jakimkolwiek artykułem, którego bohaterka jest na ten przykład chirurżką (i chce, by właśnie tak się do niej zwracać). Cyk, 2137 komentarzy o tym, że „co to jest chirurżka? Śmieszne”, „przecież tego nie da się wymówić!”, „z jakiego języka pochodzi to słowo?”, „paskudna nowomowa/moda”, „kolejna feminazistka niszczy polszczyznę poprawnością polityczną”. I tak dalej, i tak dalej.
Czyli mamy sytuację, w której bohaterka dokonuje wyboru językowego, do którego ma pełne prawo, i sięga po poprawne, zgodne z logiką naszego systemu językowego i posiadające tradycję słowo, i… spadają na nią za to gromy. Nowomowa, feminazizm, zarzucanie braku znajomości ojczystego języka, wyśmiewanie i wycieczki polityczne.
Zadajmy sobie teraz pytanie: kto tu komu coś narzuca? Osoba, która po prostu użyła słowa, którego chciała użyć, czy osoby, które ją za ten wybór atakują/starają się zawstydzić/obrażają?
Co zabawne, w samych komentarzach, które mają zniechęcić kogoś do używania tych form, przeczytać można często, że narzucaniem jest… samo ich używanie. Czyli feminatywy – jak widać – mogą bowiem stanowić obrazę uczuć rodzajowych Polaków (nie Polek!).
A jednak RJP miała rację. Językowi nie da się niczego narzucić. Próbowali to zrobić pod koniec lat pięćdziesiątych komuniści i – mimo niesamowitych możliwości stosowania opresji językowej – nawet im udało się osiągnąć sukces tylko na niewielką skalę. Może i większość feminatywów zniknęła z języka. Ale tylko na kilkadziesiąt lat. Może i ludzie przyzwyczaili się do pokracznych – choć dziś oczywiście poprawnych – form pokroju „pani dyrektor” (w których dochodzi do konfliktu rodzaju – równie dobrze można by mówić „pan sekretarka) czy korygowania rodzaju przy pomocy fleksji („doktor przyszła” – gdzie zaburzony zostaje związek zgody. Jeżeli „doktor”, to „przyszedł”. Jeżeli „przyszła”, to „doktorka”. Równie dobrze moglibyśmy mówić: „sekretarka powiedział”. Nie brzmi, prawda?). Ale też coraz więcej osób dostrzega, że formy te stoją w sprzeczności z logiką naszego systemu języka. Coraz więcej osób wie też, że feminatywy nie są „nowomową” (czym jest nowomowa, możesz dowiedzieć się z wpisu na ten temat), że nie są w języku nowe i że nie są wymysłem feministek. Coraz więcej osób rozumie również, że język ma ogromne znaczenie. Obecność w języku również. Myślimy przy pomocy słów, przy ich pomocy opisujemy świat i przedstawiamy go innym. Język bowiem wpływa w pewnym stopniu na rzeczywistość.
Zatem ów sukces, który polegał na wyrugowaniu naturalnych dla polszczyzny żeńskich form rodzajowych, był tylko chwilowy. Bo – jak słusznie zauważyła Rada Języka Polskiego – językowi nie da się niczego narzucić siłą. Nie na dłuższą metę. I dlatego ta sama RJP w roku 2019 zrewidowała swoje stanowisko i na podstawie obserwacji, że „stosowanie feminatywów w wypowiedziach (…) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach”, stwierdziła, że „w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”.
Oczywiście w dyskusjach z przeciwnikami feminatywów nowsze stanowisko RJP przestaje mieć znaczenie. Okazuje się, że ta sama Rada, która w 2012 wydała oświadczenie, na które adwersarze tak chętnie się powołują, nie jest już godna zaufania. Nagle stała się upolityczniona, lewacka, zinfiltrowana przez feministki, elgiebety, masonerię, jaszczuroludzi i bób jeden raczy wiedzieć, kogo jeszcze. Teraz, kiedy RJP wydała oświadczenie w sprawie wyrażeń „w Ukrainie” i „na Ukrainie”, skompromitowała się zupełnie i mogliśmy przeczytać choćby o tym, że „Rada Języka Polskiego po raz kolejny stanęła po stronie psucia języka polskiego”. Przyimek „w” wylądował tu w jednym worku z feminatywami, „Murzynem” i homoseksualizmem.
Marksizm kulturowy, poprawność polityczna i galopujące lewactwo. A wszystko w myśl zasady: „nie będą nam fakty przeszkadzać w poglądach”.
Fakty są jednak takie, że – powtarzał będę to do znudzenia – językowi nie da się czegoś narzucić siłą. Jeżeli feminatywy wracają do języka, to jest to wynik głębokiej potrzeby społecznej i coraz większej świadomości językowej. Tę potrzebę potwierdzają badania, które przeprowadził w zeszłym roku portal Pracuj.pl. Osiem na dziesięć kobiet, które wzięły w tych badaniach udział, uważa, że żeńskie nazwy stanowisk powinny być stosowane powszechnie. Co ciekawe, podobny pogląd wyraziło 64% mężczyzn, biorących udział w tym badaniu.
Przekroczyliśmy rubikon. Język wraca na naturalne tory. Po prostu mu w tym nie przeszkadzajmy.
Maciej Makselon