Ortoterroryzm, grammar nazi i cyberpoprawiactwo
Albo niech ktoś napisze „włanczać”.
O borze, jak my to kochamy. Od razu podnosi się nam na skórze włosie, twardnieje nam krytyczna fraza, już czujemy na języku słodko-słony smak zwycięstwa.
Z miejsca możemy sobie takiego delikwenta lub delikwentkę ustawić. Pokazać, że jesteśmy ponad, że kapitał kulturowy, którym obraca nasz(a) interlokutor(ka), to przy naszym kapitale są przecież jakieś drobne.
Może na żywo byśmy tego nie zrobili, bo przecież publiczne wytykanie błędu językowego to – powiedzmy sobie delikatnie – wycieranie savoir-vivrem podłogi. Albo – jak pięknie napisał portal o.języku.pl – „społecznie dopuszczalna forma dyskryminacji”. A nie lubimy obnosić się z dyskryminowaniem innych.
Ale to jest przecież internet, kiedy w internecie widzimy byka, to bierzemy go za rogi. Druga osoba jest dla nas zbiorem zdjęć i słów, awatarem. A awatar uczuć nie ma, awatara można poniżyć, nawet nie poczuje. Nasza racja stoi wyżej od czyjejś godności.
O jeżu pęknięty, a jakby zdarzyło się jeszcze tak, że z tym awatarem toczymy dyskusję, to przecież błąd jest darem niebios. Lędźwie płoną, klawiatura dymi, bo wreszcie możemy wyjaśnić człowieka, któremu omsknął się przy pisaniu palec. I w ogóle jak o gotowaniu śmie się wypowiadać ktoś, kto zamiast oKRa napisał oRKa, przecież to jest skandal, no chyba że nauka polskiego to była dla ciebie taka, HAHAHA, orka na ugorze, HAHAHA, i to widać, HAHAHA, niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu.
Bo przecież w dyskusji nie chodzi o to, by wymienić poglądy, zweryfikować wiedzę, chodzi o to, by dyskusję wygrać. A jeżeli osoba, która się z nami nie zgadza, robiąc błędy pakuje nam amunicje w łapy, to przecież grzech nie pociągnąć za spust.
A jednak język służy nam przede wszystkim do KOMUNIKACJI. I trzeba być naprawdę złośliwym pacanem, by na przykład udawać, że zapis „niewiem” sprawia, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego, że ktoś nie wie. Udawać, że ta jedna spacja czyni komunikat niedekodowalnym. Chłoszczemy oponenta(-tkę) ortograficznym pejczem, smagamy gramatycznym batem.
W imię czego? Obrony języka? Chęci poniżenia? Chęci pokazania, że jest się lepszym? A może po prostu wyładowania frustracji?
*Hasło „ortoterroryzm” (którego autorem chyba jest Kamil Lipiński) pożyczyłem z wspaniałej pracy pt. „Lingwicyzm, gramatyczny nazizm i ortoterroryzm w sieci – komentowanie błędów językowych w dyskusjach internetowych” autorstwa Katarzyny Liber-Kwiecińskiej. Polecam serdecznie lekturę powyższego artykułu.
**Ja wiem, że są pewne granice i faktycznie, może niekoniecznie ekspertyzy na temat języka powinna wydawać osoba, która nie wie na przykład, że „na przykład” zapisujemy łącznie. Ale nie mówimy tu o takich sytuacjach. Z moich prywatnych obserwacji wynika zresztą, że osobom czepiającym się błędów innych, tudzież odmawiającym innym prawa do podejmowania wyborów językowych, (tj. używania anglicyzmów/feminatywów/osobatywów/whatever. Co istotne: często nie chodzi o błędy, a o wybory, które po prostu nie odpowiadają kryteriom estetycznym osoby krytykującej), nie przeszkadza zwykle dysonans wynikający z tego, że w trakcie poprawiania same popełniają błędy.
Maciej Makselon